Planowanie wyjazdu
Gdzieś w okolicach grudnia i stycznia wraz z Czarkiem i dwójką znajomych, Karoliną i Michałem, postanowiliśmy wybierać się wspólne wakacje. Wpadliśmy na genialny pomysł, żeby odwiedzić Sarpa, przyjaciela Michała, który aktualnie mieszka w Stambule. Po miesiącu kupiliśmy bilety na samolot Ukraińskimi Liniami Lotniczymi. Wyszło nas po 600 zł za osobę w dwie strony. Bagaż rejestrowany w cenie. Dodatkowym kosztem podróży był jeszcze bilet na Polskiego Busa za 140 zł w obie strony i obowiązkowa wiza do Turcji za 75 zł.
Pakowanie i przygotowania
Pakowanie zaczęłam stosunkowo wcześnie, ale to wszystko z dwóch prostych powodów: pracy, czyli małej ilości czasu w tygodniu oraz wielkiej radości. Byłam tak podekscytowana i bałam się, że czegokolwiek zapomnę, więc zaczęłam tydzień przed.
Jeśli chodzi o mój bagaż to w mojej walizce był najpotrzebniejsze rzeczy tj. ciuchy na upały, kosmetyczka. Aparat, kamerkę, ładowarki i dokumenty spakowałam oczywiście do bagażu podręcznego. W moim przypadku był nim ulubiony i pojemny torbo-worek.
Podróż w pierwszą stronę
W nocy mieliśmy Polskiego Busa z Wrocławia do Berlina. Na znalezienie się na Lotnisku Tegel z dworca głównego w stolicy Niemiec i odprawę mieliśmy 3 godziny. Wszystko sprawnie poszło. Lotnisko bardzo duże, ale już na samym wejściu powitała nas miła angielskojęzyczna obsługa, która chciała nam pomóc. Przy oddawaniu bagaży dowiedzieliśmy się, że nasz lot jest opóźniony.
Pierwszy lot za nami. Dotarliśmy na lotnisko Boryspol w Kijowie. Po 15 minutach po wejściu na pokład wszyscy usnęliśmy. Pół nocy nieprzespana to samolot jest idealnym miejscem na krótką drzemkę. Nie spodziewała się zbyt wiele po Ukraińskich Liniach Lotniczych, ale pozytywnie mnie zaskoczyły. Nawet było miejsce na nogi. Na szczęście wzięłam ze sobą od niedawna nierozłączny element każdej mojej podróży, czyli zagłówek. Z nim mogę spać w niemalże każdej pozycji.
Na każdym kroku przypominają mi o moim długim imieniu i nazwisku.
Na drugi samolot, z Kijowa do Stambułu, mieliśmy nieco ponad 4 godziny więc poszliśmy na pyszny obiad.
Lot numer dwa: Kijów Edytuj Stambuł.
Po około 22 godzinach w podróży byliśmy już bardzo zmęczeni i niewyspani. Wzięliśmy taksówkę z lotniska i o północy szczęśliwie dotarliśmy do domu naszego kolegi w Stambule. Ale zanim weszliśmy do jego kawalerki musieliśmy ściągnąć buty. To pierwsza zasada, o której nie można zapomnieć będąc w Turcji. Tutaj możecie przeczytać więcej ciekawostek na temat tureckiej kultury.
Dzień 1 – Stambuł
Pobudka z samego rana, zakupy w najbliższym markecie i wspólne śniadanie. W pierwszej kolejności przed podróżą do centrum Stambułu musieliśmy wymienić nasze Euro na Liry w banku, gdzie kurs był dla nas w miarę atrakcyjny. Żeby dostać się do głównych atrakcji miasta (mieszkaliśmy ok. 1h od „centrum”) mieliśmy do wyboru trzy możliwości.
1. Rejs statkiem przez Bosfor.
2. Podróż metrem.
3. Podróż busem przez most.
Każdego dnia przekraczaliśmy granicę dwóch kontynentów Azji i Europy. Najchętniej wybieraliśmy opcję pierwszą, ze względu na to, że można było podziwiać całe miasto płynąc. Czas też jakoś szybciej leciał na wodzie. Co najważniejsze – było sporo miejsc siedzących i w środku w towarzystwie klimatyzacji lub na świeżym powietrzu. W metrze można pomarzyć o siedzeniu. Tak samo w autobusie, jeśli nie wejdziemy na początku trasy. W tym przypadku często można utknąć w korku.
Tego dnia zwiedziliśmy majestatyczny Pałac Dolmabahçe Saray, Taksim Meydanı i weszliśmy na wieżę Galata, która jest świetnym punktem widokowym w Stambule.
Tradycyjna turecka kawa – taka espresso, tylko że w połowie zaczynają się już fusy. Spodziewałam, że będzie bardziej zbyt mocna. Pozytywnie się zaskoczyłam. Podczas zwiedzania była to już nasza tradycja w ciągu dnia.
Bardzo popularny turecki deser Kunefe – osobiście bardzo przypadł mi do gustu. Oprócz miliona kalorii składa się ze specjalnego cieniutkiego ciasta, w smaku podobnego do francuskiego. Dodatkowo w środku jest ser ricotta, śmietanka, masło i pistacje na wierzchu.
Kto nie słyszał o baklawie? Również baaaardzo słodki deser z dużą ilością orzechów włoskich i/lub migdałów, miodu, cukru i oczywiście pistacji na górze.
W Stambule była cała masa takich małych pojazdów z jedzeniem, w tym przypadku to kasztany. Pojawiały się także z kukurydzą oraz bułkami słodkimi czy precelkami w różnych smakach.
Pogoda już od początku nam dopisywała. Nie było mniej niż 35 stopni w ciągu dnia. Mimo tego, ludzie na ulicach byli ubrani bardzo różnorodnie. Od długich spodni po sukienki czy krótkie spodenki. Ku mojemu zaskoczeniu, większość była jednak mniej „roznegliżowana”. Chodząc w zwykłej bluzce na ramiączkach i krótkich spodenkach czy spódniczce wyróżniałam się na tle pozostałych. Dziwiło mnie bardzo, ponieważ przy prawie 40 stopniach upału kto nosi długie spodnie?! Turcy (Arabowie nawet bardziej) są tak przyzwyczajeni do słońca, że nie odczuwają tak wysokich temperatur jak np. my, Polacy.
Wieża Galata
Dzień 2 i 3
Kolejne dwa dni był równie intensywne jak dzień pierwszy. Sporo przemieszczaliśmy się pieszo. Może 10 km dziennie to nie dużo, ale przy takiej pogodzie odczuwalna ilość kilometrów jest zdecydowanie większa i bardziej męcząca. Postanowiliśmy w godzinach największego upału czas spędzać w muzeach, gdzie klimatyzacji jest pod dostatkiem.
Kupiliśmy kartę muzealną, która upoważnia turystów do wstępu do większości zabytków, muzeów i innych atrakcji w Stambule. Kosztowała ok. 85 zł. Opłaca się, bo niektóre wejściówki są naprawdę drogie. Oczywiście tylko dla turystów, bo np. nasz kolega Sarp często miał wstęp albo za darmo, albo zaledwie za kilka lir. W końcu muszą na kimś zarabiać.
Hagia Sofia zrobiła na mnie duże wrażenie. Niestety wewnątrz część była w remoncie, ale w okresie wakacyjnym często się to zdarza. Kiedyś Hagia Sofia była świątynią chrześcijańską.
Kolejny Pałac, który odwiedziliśmy, czyli Topkapi – kiedyś rezydencja sułtanów. Ogromne przestrzenie do codziennego życia, spędzania wolnego czasu i modlitwy.
Harem, czyli miejsce gdzie za dawnych czasów mieszkała sułtańska rodzina, która do małych nie należała. Znajduje się tam kilkaset komnat, ale dostępnych do zwiedzania jest zaledwie garstka.
Do Cysterny Miejskiej weszliśmy tuż przed zamknięciem. To podziemia, w których kiedyś znajdowały się zapasy wody, która wydobywana była w momentach największej suszy. Teraz to głównie atrakcja miasta, a wody jest nieco po kolana. Zależy też od pory roku.
Przy ikonie Stambułu, czyli Hagi Sofii znajduje się druga co do rozpoznawalności atrakcja miasta, czyli Błękitny meczet. Te dwa zabytki łączy plac Hipodrom w towarzystwie palm i fontann. Weszliśmy tam dosłownie na chwilę, żeby zobaczyć wnętrze. Zapach był tak odpychający, że musieliśmy szybko opuścić meczet. Tysiące turystów bez butów i mieszkańców na bosaka. Wszystko łączy się w zapach starej i przepoconej sali gimnastycznej jeszcze z czasów podstawówki. Tragedia.
Do meczetu trzeba być odpowiednio ubranym. Turystkom dają dodatkowe okrycie, w postaci długiej spódnicy zakrywającej nogi do stóp (nawet nie wiadomo ile osób miało to na sobie przed Tobą). Ramiona i głowa również musi być zakryta. W Błękitnym Meczecie są dwa wejścia: dla tubylców i turystów. Dla mieszkańców Turcji jest czynne oczywiście dłużej. Wnętrze oddzielone widoczną barierką, wypełnione różnymi zdobieniami i ogromnym dywanem, który jak już wspomniałam przed chwilą – nie pachnie zachęcająco. Może to specjalny zabieg odstraszający rzesze turystów?
Trzeciego dnia po drodze przeszliśmy również przez Egipski Bazar. Był bardzo zatłoczony i pełny naciągaczy „zachęcających” do kupna słodyczy, pamiątek i innych drobiazgów. Docelowo chcieliśmy dotrzeć na Grand Bazar, jak się potem okazało w niedziele jest zamknięty, więc zobaczyliśmy tylko zamkniętą bramę wejściową.
Wieczór spędziliśmy w dzielnicy Kadikoy, która tętni studenckim życiem i sporą ilością hipsterskich pubów i piwem za minimum 14 lir (1 lira ~ 1 zł), czyli nie tak mało. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że gra w pubie w planszówki, karty itp, grozi sporym mandatem dla właściciela. W Turcji jest to raczej nielegalne.
Bardzo smaczne piwo, zaryzykowałabym stwierdzeniem, że jest lepsze niż najpopularniejsze Efes. Nie zawsze to co najbardziej znane jest dobre. Mimo wszystko rynek alkoholi w Turcji jest dość ubogi i nie dorównuje pod żadnym względem np. Czechom, którzy mają ogromny wybór dobrych piw.
Dzień 4
Ostatniego dnia zrobiliśmy sobie odpoczynek i pokręciliśmy się po dzielnicy w okolicy Sarpa, która była typowo nieturystyczna i znajdowała się bardzo blisko morza Marmara.
Codziennie staraliśmy się jeść lokalnie, dlatego Sarp znajdywał nam jego zdaniem knajpy z najlepszym jedzeniem, głównie kebabami. Muszę wspomnieć też, że tam większość lokalnych restauracji wygląda niezachęcająco, nie są designerskie i zbyt nowoczesne. Często też menu było tylko po Turecku, więc czas zamówienia nieco się wydłużał. Czas realizacji zamówienia w kilku knajpach w Stambule był ekspresowy. Byliśmy naprawdę w lekkim szoku. Płaciliśmy zawsze przy barze, nie było popularne czekanie na kelnera aż łaskawie przyniesie rachunek.
Ciekawostką jest nazywanie zawodów w Turcji. Np. osoba któa robi kebaby to Kebabczi. Do każdego produktu dodaje się „czi” i tworzy się zawód. „Fotografczi” to drugi mój faworyt.
Kilka dni w Stambule minęło okropnie szybko. Nie był to koniec naszej podróży. Później ruszyliśmy dalej, do Izmiru – tam spędziliśmy już bardziej odpoczywając od zgiełku wielkiego miasta.
Z przyjemnością przeczytałam i obejrzałam piękne zdjęcia. Przypomniała mi się moja podróż do Stambułu sprzed 10 lat.
Bardzo mi miło! Dziękuję 🙂
Piękna relacja i zdjęcia! 🙂
Stanbuł jest zdecydowanie jednym z kolejnych miast, jakie chciałabym zobaczyć! Na Erazmusie poznałam sporo osób właśnie z Istanbułu i każdy z nich zachwycał się tym miastem, przez to, że leży na dwóch kontynentach. <3
Koniecznie musisz się wybrać do Turcji! Na pewno ci się spodoba, może pizzy tam dobrej nie zjesz ale kebabów na sto sposobów na pewno skosztujesz. ?