

2 lipca
– Czarek, może pojedziemy w tym roku na Woodstock?
– Okej, może autem żeby dotrzeć tam jak najszybciej?
– Super pomysł!
– To dodam nasz przejazd na blablacarze i zobaczymy czy ktoś by się z nami nie zabrał.
30 minut później
Na 3 miejsca wolne były akurat trójka chętnych, bueno.
Koszty transportu się zwróciły. Nie ma nic lepszego niż darmowy przejazd. W piątek po pracy ruszyliśmy, żeby być tam jeszcze wieczorem.

Nie dotarliśmy na koncert Meli, trochę smutno mi z tego powodu było, ale mówi się trudno. Poszliśmy pod namioty do znajomych a jak już było tak zimno, że nie dało się wysiedzieć, wróciliśmy do auta, gdzie najcieplej i najmniej kurzu. Auto zaparkowaliśmy na pobliskim parkingu 10 min za Hari Kriszną, 15 plnów za dobę. Byliśmy dwie a zapłaciliśmy za jedną, to się nazywa interes. Trafiliśmy tam dzięki naszemu jednemu pasażerowi, który już na Woodzie był kilka razy i polecał to miejsce ze względu na małe korki przy wyjeździe.


Nic tylko tłumy ludzi, kurz i syf.

Mati ja i Mati.

Tu było najlepiej, w nysce oklejonej lusterkami. Magia! Można było podłączyć swoją muzykę bo w środku było 6 głośników, rewelacja. Tam też spotkaliśmy Niemca koło 40 który przyjechał rowerem z Berlina na Woodstock. Kozak. Wdaliśmy się z nim w dłuższą dyskusję po angielsku.



Tutaj rozdawałamy okulary za śmieszne rzeczy, free hugs było zarezerwowane dla Matiego.

Takie tam w sombrerro!

Ludzie tam byli bardzo kreatywni.

Klimat Woodstocku jest specyficzny, go się lubi lub nie. Nie ma oceny pośredniej. Ja należę do tej drugiej części. Był to mój pierwszy i najprawdopodobniej ostatni Woodstock. I tym pesymistycznym akcentem zakończę. Dodam jeszcze, że powrót zajął nam tylko 8 godzin, niektórzy wracali po 12. Koszt drogi powrotnej również się zwrócił. Chociaż tyle.

Niektórzy skakali na bungee, szaleni.
